Zeszło mi miesiąc.
Rozdział miał być dłuższy.
Ale dłonie jęczały i nie chciały pisać.
Wieść
niesie, że gdzieś pośrodku tych straszliwych
mroków stoi
smutne dworzyszcze Nocy, otoczone nieprzeniknionymi chmurami.
Rozdział ósmy
Obserwowałem swoje trzy
kropki, mrygające do mnie w nadajniku GPS. Plamki intensywnej czerwieni
pośpiesznie zmieniały lokalizację, a ja wsłuchiwałem się w błogą ciszę,
przerwaną tylko wkurwiającym pikaniem. Z niewielkim zdziwieniem zauważyłem, że
przygotowuję się do ataku niczym domowy kot, którego ktoś chce powkurwiać
laserem. Najpierw czerwona kropeczka później reszta świata!
Zwolniłem ruchy, wyciszyłem wszystkie myśli i wyostrzyłem
zmysły.
Drapieżnik zbliża się w ciszy.
To jest nieuchronne.
Na czas polowania
odseparowałem od siebie emocje, które manipulują rzeczywistością.
Trudno zabijać w
nieprzeniknionej ciemności, ale doświadczenie uczy, to mądrość zdobywana przez
lata.
Czujesz swoją drogę poprzez
ciemność.
Powoli zachowując ostrożność zmierzałem ku skrzyżowaniu
korytarzy. Przeciskające się wąskim przejściem zombie nie mogły mi umknąć. Gdy
skończyłem, naszła mnie myśl, że tak spokojne rozstrzeliwanie pod ścianą
przypomina czasy gestapo. Dlaczego? Robisz to z dystansu, rozpacz śmierci do
ciebie nie dosięga i pozostajesz nietknięty przez wątpliwości i zagrożenia.
Zmierzyłem wzrokiem ślepy zaułek i podszedłem bliżej, ku
stercie trupów pod ścianą. Po łbach i
kościach zbliżałem się do końca, po miękkim dywanie z ludzkiej skóry niczym
Anioł Śmierci.
Przebrnąłem
i żyje.
Jestem blisko, coraz bliżej źródła dźwięku ciężkich
oddechów. Coś dyszy i słyszę to, wręcz poznaje ten zduszony jęk.
Pochyliłem się uważnie analizując pokaźny, brzydko
pachnący stos.
– Elizabeth – bezwładnie upadła na podłogę, gdy
wyciągnąłem ją z pokaźnej barykady, którą stworzyła by się ochronić. Tak ładnie
leżała, pełna groteska, pomyślałem sarkastycznie. Grajmy i nie wychodźmy ze
swoich ról, niech wciąż będzie ładnie, trzeba ukazać całą dramaturgię. Szkoda,
że nie ma widowni…
Przyglądałem się niewzruszony. Jej klatka piersiowa
miarowo unosiła się i opadała, jednak ocknęła się. Głośno kaszląc spojrzała na
mnie załzawionymi oczami. Po cóż mam się wysilać, skoro sobie poradzisz?
Odstąpiłem krok w tył, chroniąc obuwie przed ewentualną zemstą ze strony
dziewczyny. Jeszcze mi na nie nakaszle.
– Skończyła mi się amunicja – wychrypiała.
Czemu ludzie starają się
gadać, gdy brakuje im tchu? Dla pokazania jak bardzo jest się dzielnym? By
pokazać swoje zaangażowanie i starania?!
To wszystko nie będzie już ważne gdy się udusisz…
– Więc zabarykadowałam się tam, gdzie mi kazałeś.
Pomogłem jej wstać, ciągnąc za ciemnozielony kaptur.
Pewnie leżałaby dalej, gdyby nie moja przytomna interwencja.
– Lepsze to niż twoja ostatnia akcja. Zachowujesz
godność, gdy ucieczka jest aktem zespołowym i wiesz, że zostało Ci tylko to.
Bądź owszem gdy wiesz, że na pewno uratujesz się zostawiając za sobą tych wszystkich
niepotrzebnych debili. A ty uciekłaś bez
sensu a przede wszystkim bez CELU. Zdradzić też trzeba umieć, to większa sztuka
niż pokochanie… Zresztą zdradę podziwia zazwyczaj
większe grono i zbiera więcej oklasków… Ostatnio pokazałaś poziom swojej
głupoty, rzucając wszystko i uciekając przed siebie. Mało Cię nie dorwali, bo
nie przyszło ci do głowy jak się naprawdę się ratować, gdzie zwiać by nikt cię
nie skrzywdził. Każda ucieczka ma cel, a ty nie dobiegłaś… Czujesz piętno
dawnej ucieczki, ale to dobrze, bo jej przynajmniej nie zapomnisz.
Podałem jej broń, szczerząc się jak idiota i na wszelki
wypadek skontrolowałem pozostałe kropki. Przemieszczają się, więc póki co żyją.
Byłem zdeterminowany by skończyć tą farsę i wrócić przed obiadem. Byłem głodny.
Zmierzaliśmy w stronę najbardziej chaotycznej kropeczki.
Znajdywała się stosunkowo niedaleko, ale i tak borykałem się z problemami by
tam dotrzeć, torując drogę dla Elizabeth.
Mroczna fantazja pisarzy
została spełniona. Szkoda, że nie są jej świadkami, byliby wniebowzięci – mamy
świat rodem z jakiegoś filmu.
Zmęczyłem się, tak blisko, a tak daleko przez łowców
mięsa wypełniających ulice.
– Jest przed nami – wybełkotałem w stronę Elizabeth przez
ściśnięte gardło. Lekko się napracowałem, a w gardle mi wyschło.
Odwróciłem się do dziewczyny żeby sprawdzić, czy w razie
nieprzewidzianego wypadku była gotowa, gdy nagle za moimi plecami zakotłowało
się i w naszą stronę poleciała chmura gruzu z oszałamiającym hukiem. Wybuch?
Ostatnimi siłami próbowałem walczyć z otaczającą mnie paranoją. Czuję to w
sercu! Duszy! Umyśle! Czuje to jak tracę swój błogi spokój! Jestem zmęczony tym
wszystkim.
Smutny przez ten koszmar próbowałem się hamować. Co
zrobię?! Po prostu zabiję tego debila i świat stanie się piękniejszy. Następny
łomot jaki usłyszy to będzie mój głos wbijający się w pustą przestrzeń jego
czaszki!
– Miki! – krzyknąłem rozdrażniony, ściskając w garści
odbiornik, jakbym chciał wycisnąć z niego odpowiedź.
-Ręka ci się trzęsie- zdezorientowana Elizabeth podeszła
do mnie, ale odtrąciłem ja ręką. Sam mało pobłażliwie powstrzymałem trzęsienie
się zaciskając na dłoni druga rękę . Warto się wyżyć, choćby na sobie.
Uspokój się Jack, uspokój się do cholery…
Spojrzałem prosto w zdezorientowane oczy Elizabeth. Była
nieco wystraszona, ale czekała. Wstrzymałem oddech.
Z odbiornika dochodziły odgłosy ciamkania i jakieś
trzaski. Jeśli już coś zaczęło go jeść, to dziwnie mlaszcze.
– Miki…! – wydarłem się raz jeszcze, czekając na odzew.
– Chodź tu, KURWA! – jednak żyje, ale zaczął skomleć i
niekulturalnie się do mnie odzywa. Krew zaszumiała mi w uszach. Co za
roztropność pozwalać mu żyć.
Zachowałem swoją
kamienną twarz i pogrążyłem się w zadumie, zastanawiając się, co z nim
zrobię. Powinienem zgnieść go Antoniną.
Odbiornik pizgnąłem na ziemię i przydepnąłem butem.
Ruszyłem w kierunku pozycji, którą wskazywał mi GPS. Elizabeth została z tyłu z
mieszanymi uczuciami przy zgniecionym odbiorniku.
– Jeszcze działa – zawołała.
– Idziemy – warknąłem przez ramię – No już!
Podążyła niepewnie za mną, ostrożnie stawiając stopy, ale
nie zostając z tyłu, bym nie mógł się wkurzyć, że się ociąga.
Weszliśmy w chmarę kurzu i
jeszcze palących się krzaków. Odniosłem wrażenie, że gdyby nie zdenerwowanie,
spodobałby mi się widok popychanych wiatrem popiołów.
Wybuchł z pewnością był bardzo silny. Moje mroczne myśli
jednak zaprzestały drzemki i
zastanawiały się co ten gówniarz zmajstrował. Nie podobała mi się ta skala
zniszczenia. Mijałem zamyślony podgrzanych zombie, którzy stracili całą
surowość. Przypominały teraz gotowane mięso, nadające się do spożycia.
Niektórym wciąż dymiły czaszki i zwłoki o ile ich organów nie rozrzuciło po
świecie.
W niewielkiej odległości coś zaczęło się gramolić.
Odczekałem chwilę by zorientować się, że to moja zguba. Przedarłem się szybko
do niego a Elizabeth jak cień pociągnęła za mną. Zawiesiłem broń na ramieniu. O
dziwo nie chciało mi się odzywać, że nie wspomnę o jakimś klasycznym ochrzanie.
Miki mocno zaciskał zęby, patrząc na mnie łzawo. Ulga, że
nas widzi, nie uwolniła go o bólu, który wyrażał swoim wzrokiem.
– Umieram…! – zaskomlał łamiącym się głosem.
Udając, że nie usłyszałem, kucnąłem obok niego. Podarte
ubranie odsłoniło ramię i wbite w nie odłamki. Porzuciłem na chwilę swoje
firmowe zachowanie chama i normalnie spytałem, co się stało.
Chciałem się dowiedzieć, bo
mając wspomnienia o podobnych wydarzeniach, byłem nadzwyczajnie niespokojny i
spięty.
– Otoczyli mnie – wycharczał zmęczony. – Znalazłem baniak
benzyny, rzuciłem granat i poszło.
Przymknąłem oczy. Mogę spać spokojnie. Mózg Mikiego, nie
posiadający chyba żadnej fałdy, nie zastanawiał się nad żadnymi konsekwencjami.
Nie wiedział, co może do siebie przyciągnąć. Znużona głowa sama już mu leciała
ze zmęczenia i bólu.
Utrata przytomności to wcale nie taki zły wybór jego
organizmu…
– Zróbcie coś… – mamrotał do klęczącej obok Elizabeth.
Coraz bardziej kulił się z bólu, który przeszkadzał mu się wysłowić.
-Sorki nie mam kursu ratownika medycznego –odwróciłem się
od niego ściągając broń. Z szybkiego obrotu przyładowałem mu kolbą w twarz przy
akompaniamencie zaskoczonych jęków Elizabeth.
–Śpiączka farmakologiczna. Przynajmniej nie będzie
cierpiał – mało wyniośle wzruszyłem
ramionami. Zaraz też wkurwiłem się do ostatnich granic, bo mój odbiornik został
pozbawiony życia. Odruchowo sprawdziłem lokalizacje Lucy na GPS. Walkie talkie
będę musiał sobie kupić, cud, że żyje GPS, bo jest droższy.
Na ekraniku GPSa, Lucy była przy samym jego brzeżku.
Zastanawiało mnie a zarazem denerwowało, dlaczego dziewczyna wędruje dalej od
pozostałych, jakby specjalnie unikając moich obserwujących oczu.
***
– Obudziłeś się śpiący królewiczu! – wydarłem się Mikiemu
do ucha. Cała nasza czwórka spędzała czas w szpitalu. Wszystko jak zwykle wina
Mikiego. Koleś robi się nudny i przewidywalny.
– Skontroluj ten swój wyziew, bo aż mi się niedobrze
zrobiło.
Odniosłem wrażenie, że to była kontra wyjątkowo
niedopracowana, ale kto wie czy mu zmysł węchu nie ucierpiał. Prychnąłem i
przestałem zwracać na niego uwagę. Bliżej niego siedziały dziewczyny, lecz też
nie bardzo nim zainteresowane.
Lucy była pochłonięta obserwowaniem pielęgniarek, uwijających się jak w ukropie przy chłopaku.
Widocznie taki zawód ją kręcił.
Elizabeth zajęła się pocieszaniem, ale odnosiła skutek wprost
przeciwny.
– Nie martw się Miki! Lucy mówiła, że Jack żartował, że
jak pójdziesz do wojska to będziesz łysy – paplała z przejętą miną, omijając
mnie wzrokiem. Mnie, twórcę tego genialnego planu. Ten idiota miał zdychać z
obawy, że go ogolą, bo był na tyle głupi, by w to uwierzyć. Spojrzałem na Lucy
oczekując sensownych wyjaśnień. Nie
umknęło mi to, jak bardzo starała się uniknąć mojego wzroku przeczesując dłonią
włosy. Była najstarsza z nich a
manipulowanie dziecinną Elizabeth wychodziło jej nadzwyczaj dobrze.
– Czemu jej to powiedziałaś? – spytałem z wyrzutem.
– Ludziom trzeba mówić przyjemne rzeczy – uśmiechnęła się
w kierunku pokiereszowanego chłopaka pomijając dla bezpieczeństwa mnie, mimo że
to właśnie ze mną prowadziła rozmowę.
– Wszyscy jesteście głupi. Normalnie jakbym nie zrozumiał
prześmiewczych tendencji tego debila – popatrzył na mnie, jak zawsze, z
pretensją. Po prostu nie umiał patrzeć bez tego wyrazu. – Ja tam prawie
wyzionąłem ducha a Ty mnie tak potraktowałeś!
– Musiał zajść błąd w komunikacji przez krótkofalówkę a
później ciężko było Cię zrozumieć wśród niezidentyfikowanych jęków. Twoja skala
w głosie byłaby odkryciem w świecie dźwięków. Mozart i tacy tam by
pozazdrościli – wyjaśniłem beztrosko.
Nie wiem, do czego się odnosił. Do tego, że dałem mu w
ryj, czy do tego, że kazałem mu samemu o siebie zadbać. Czy wreszcie z powodu,
że teraz leży w błękitnej pidżamie ozdobionej uroczymi kwiatuszkami.
– Nie gniewaj się Miki, ale myślę, że twój nowy pomysł by
zostać żołnierzem nie jest dla ciebie odpowiedni.
No i zaczęło się. Moje oczy wykonały widowiskowy piruet
ukazując moje znużenie. Lucyfer poruszył niebezpieczny temat, związany z
chwiejnym wagonikiem zagubionych myśli Mikiego. Gdy nie masz problemu to sobie
go stwórz, , ale wszystko rób ostentacyjnie.
Bądź widowiskowy, szukaj co chwilę okazji do słownej
przepychanki. Nie zmieniaj tego, to sposób na życie Mikiego. Niech każdy patrzy
na ciebie i ma punkt zaczepienia, bo ty lubisz się zaczepiać, bo inaczej nikt
nie zwróci na ciebie uwagi. Gdy nurt
zdarzeń spychał go na pobocze, był w stanie zrobić wszystko, by znów wrócić na
scenę. Myśli Mikiego łączyły się i kłębiły ze sobą, a on powoli zaczął zatracać
umiejętność ich odróżniania o ich kontroli nie wspominając. Teraz wymyślił, że
zostanie żołnierzem. Wybrał zawód, którego ze względu na swoje słabości nie
wykonywał jego brat i przed którym każdy
bronił się rękoma i nogami. Przewidując reakcje innych, bo doskonale wiedział,
że wszyscy będą starali się wybić mu ten
durny pomysł z głowy a on będzie w centrum, tak jak lubił.
Ja nie sprzeciwiałem się temu, gdyż każdy ma swoje
potrzeby. On miał uwagę innych i wieczne pretensje. Ja byłem egoistą i
skupiałem się tylko na swoich potrzebach tak jak każdy. Ja skupiłem się na
kilku głównych, nie odciągając radości z ich spełnienia, bo coś nie wyszło.
Udało się coś, chwała! Więc nie odbierajmy zadumie
radości wkurzeniem na jakiś niewychodzący drobiazg . Odbieramy sobie szczęście
sami.
Gdy spełniłem jedną potrzebę i emocje opadły dopiero
odnajdywałem czas dla drugiej. Mordowanie zombie, seks, mieć–z–czego–żyć.
Było dobrze, ale bez przesady.
Nadmiar emocji kochała obserwować Lucy, obserwując swoich
towarzyszy, dowiadując się o nich coraz więcej. Ku mojemu niezadowoleniu
bezczelnie wiedziała wszystko, ale nie wykorzystywała tego. Szczerze mówiąc,
byłem tym nico zawiedziony.
Teraz właśnie obserwowała Mikiego, jego skotłowanie i
zagubienie. Miki szukał w niej strzępków uwagi o którą tak zabiegał. Kiedy jej
nie dostrzegł spytał zszokowany:
– Niby czemu?
Lucy na chwilę zamknęła oczy, swoim wyglądem sugerując,
że albo coś wspomina albo się nad czymś zastanawia.
– Bo twojemu CV brakuje krwi.
Ta to ma zmienne nastroje i poglądy. Nie wiem kiedy się do tego przyzwyczaję,
stwierdziłem wzruszony cała sytuacją, jakbym chciał to nawet bym załkał. Jaką
to miłą odmianę może wnieść jej demoniczność.
Miki był czasem jak liść gnany wiatrem o imieniu Lucy.
Kompletnie zdezorientowana mina chłopaka zaczęła mnie bawić
– Dopiero zaczynasz, powinieneś odczekać i podjąć się
następnych szkoleń w terenie, ocenić obiektywnie jak ci idzie – dodała po
chwili namysłu.
– O nie, nie, nie! Absolutnie zabraniam! Im dłużej on
nabiera doświadczenia, moja sytuacja zmienia się z „chujowej” do: bez wyjścia –
powiedziałem z głębi serca. Jedyne co cenię w życiu to wygoda i brak stresu,
nawet sedes muszę mieć wygodny. Ta trójka była dla mnie niekończącym się pasmem
wkurwień. Stawałem przed wyborem: być skurwielem, czy nie być. Ciągłe decyzje.
Jak można tak żyć?!
– Ty się nie odzywaj, burak jesteś! – rzucono mi w twarz
obelgą.
Gra emocjonalna narwańca ciągnęła się w nieskończoność,
trzeba to zakończyć.
– A ty słuchasz brata! – odpowiedziałem mu z zadziwiającą
jak dla mnie cierpliwością i spokojem. Bawimy się w przezywanie jak w
przedszkolu…
Tym prostym sposobem Miki przygasł, co znacznie poprawiło
mi nastrój. Chwilę później Lucy zwiała ze szpitala. Długo tłumaczyła Elizabeth
i Mikiemu, że o kogoś się martwi; dobrze wiedziała, że nie potrzebuję wyjaśnień
więc nawet nie spojrzała w moją stronę. Miki dostał zwolnienie lekarskie a
dzięki temu my urlop. Nie ma mowy, żebym prowadził dla niego osobne treningi,
by nadrobił zaległości. Gdy dziewczyna wyszła, Elizabeth opowiedziała nam o
jakimś przyjacielu Lucy, do którego na pewno się wybrała. Snucie miłosnych teorii
niemal pozbawiło jej śliny w ustach. Miki, jak zawsze niezadowolony,
bagatelizował wszystko mówiąc, że to bzdura, bo nawet jeśli chłopak coś czuje
do dziewczyny, to Lucy jest zbyt tępa by to zauważyć. Słuchałem ich bez
większego zainteresowania, w miarę możliwości odpowiadając na wszystkie
uśmiechy pielęgniarek, na tyle by nie okazać strachu przed ich narzędziami
tortur w małych, delikatnych łapkach…
***
Gdy
usłyszałem miarowe pukanie do drzwi, brałem prysznic. Zamarłem na chwilę, nasłuchując. Nierówny takt pukania nagle się
urwał.
Ktokolwiek to był, już sobie
odpuścił, więc wróciłem do przerwanej czynności.
Szum wody wypełnił mi uszy i niemal dostałem zawału, gdy
ni z tego ni z owego do łazienki wparowała Lucy, wyważając drzwi z futryny.
– Byłaś, widzę, bardzo zdeterminowana żeby wejść mi do
łazienki – spłukałem z siebie pianę, śledząc jej zakłopotane oczy. Westchnęła.
– Martwiłam się Seth…
W łazienkach nachodzą ludzi ponure myśli. Popełniają samobójstwa i różne
głupstwa przychodzą im do głowy a Ty byłeś ostatnio nieco… nieobecny… –
zakończyła kulawo, patrząc na sińce i blizny zdobiące moją pierś.
– Teraz jest przynajmniej jeden kolor – wyjąkała,
wycofując się do pokoju. Patrząc na moją klatę po prostu się przeraziła. Widać było, że poczuła silne pchnięcie
dreszczu.
Poczułem nienawiść do siebie. Znów jestem dla niej
ciężarem. Jednocześnie cała jej uwaga skupiła się na bliznach, nie zwróciła
uwagi na dolne, pobudzone partie ciała.
– Faktycznie, koloryt skóry już się wyrównał. Czerwień
wyjątkowo źle wygląda w towarzystwie opalenizny.
Specjalnie przesunąłem palcem po największej bliźnie,
różowej i błyszczącej. Moje ciało było jak okaleczona, niepokojąca mapa, którą
zmuszona była czytać. Nie umknęła mi jej poruszająca się grdyka, gdy przełknęła
ślinę.
-Nie udany wypadek przy pracy-usiadłem teraz przy niej na
łóżku, teraz to nie przelewki.
Kochanie… tak się o mnie troszczysz, że nie możesz znieść
ich widoku? Bolą Cię jak swoje własne? Czujesz, jak się zrastają? Wszak
uwielbiasz słuchać o moim bólu. O uczuciach, emocjach, minionych zdarzeniach. I
o bliznach. Kochasz to bardziej niż mnie…
Poczułem złość.
Kiedyś wymyśliłem dla niej konsekwentną historię,
starając się utrzymać sekret po części też dlatego by sam sobie tego nie
przypomnieć. Urywki z tamtych chwil były jakbym grał w jakimś pokręconym
horrorze, wciąż nawołując u mnie strach i okropne wspomnienia.
Nieustannie
próbowałem się dowiedzieć czemu lubi tak moje historie, zawsze jednak migała
się od odpowiedzi. Swego czasu traktowałem to jako objaw zauroczenia, ale
przyczyna pozostała niewyjaśniona.
Zamyślony nagle poczułem
delikatny uścisk. Cały gniew zniknął pod wpływem jej niepozornego gestu.
Rozluźniłem spięte mięśnie ciesząc się chwilą. Miała delikatne palce tak jak
sobie wyobrażałem.
Nie była moją dziewczyną, choć
bardzo tego pragnąłem. Dla niej była to tylko przyjaźń… niepokojące uczucia,
jakie do niej żywiłem, od zawsze, nie opuszczały mnie nawet na chwilę.
Nie byłem w stanie zliczyć ile razy patrząc na nią
widziałem obraz naszych splecionych ciał, jej włosy na mojej twarzy, jej
błyszczące szczęściem oczy, gdy wyznaję jej co czuję. Widocznie jednak byłem za
mało zdeterminowany, bo nigdy się na nic nie odważyłem. Rozpraszały mnie jej
czerwone usta i rumiane policzki i nigdy nie wiedziałem, co zrobić.
– Czuję, że coś ukrywasz. Po swojej pierwszej misji
dostajesz coraz bardziej niebezpieczne zadania.
Przerwała błogie chwile znów coś podejrzewając.
Wpatrywała się we mnie szukając czegoś w mojej głębi, a ja stchórzyłem i
wyplątałem się z uścisku pod wymówką, że musze się ubrać. Obawiałem się, że w
końcu wszystkiego się domyśli. Naprawdę bałem się, że ten potwór wróci i
załatwi mnie, jak tamtych żołnierzy. Jednocześnie nieustannie prześladowała
mnie myśl, że może dorwać Lucy a ja byłem zbyt słaby, bo ją ochronić.
Stojąc do niej tyłem ukryłem twarz w dłoniach.
Instynktownie wyczułem niepewność dziewczyny. Siedziała sztywno na moim łóżku,
niepewna tego, co powinna zrobić. Po chwili bezruchu odwróciłem się do napiętej
dziewczyny. Zdawało się, że wszystko już wie, rozumie i czeka na mój ruch. Pod
wpływem nagłego impulsu przytuliłem ją mocno do siebie. Zrobiłem to szybko i
przez to nieco niezdarnie, ale strach, że znów mi ucieknie, popychał mnie do
działania.
Byłem tylko przyjacielem, który od czasu do czasu miał
zaburzenie osobowości co nie jest normalne. Lucy jednak zdawała się zadowolona
a ja czułem lekki powiew jej oddechu na policzku. Chciałem zatrzymać czas,
delektować się tą chwilą. Kochałem ja oglądać, dotykać, słuchać. Pragnąłem siły
do walki a ona ładowała ją szczęściem z samej swojej obecności.
– Powinniśmy spędzać ze sobą więcej czasu.
Pożerałem wzrokiem jej uśmiechniętą, pogodną twarz.
Zadziwiające, jak w jednej chwili z przerażonej i zdołowanej zmieniała się w
pewną siebie i opanowaną.
Jej oczy nabrały niesamowitego blasku a ja jednie mogłem
się tępo przyglądać.
– Mówiłeś, że masz dziś ważne spotkanie. Pomogę Ci się
przygotować – musnęła ustami mój policzek a ja poczułem gniew i rozczarowanie,
że nasze usta się minęły. Bezgłośnie
zawarczałem poruszony.
Pomogła mi dobrać odpowiednią wodę kolońską, spodnie i
marynarkę uważając, by przesadnie mnie nie ubrać. Odpowiednio i praktycznie,
ale na luzie. Było mi obojętne co wciągam na grzbiet, byle być blisko niej,
patrzeć na nią, słuchać jej głosu, patrzeć na nieposłuszne włosy. Widok jak
pomaga mi zapiąć koszulę niesamowicie mnie pobudził. Wystarczyło wyobrazić
sobie jak robi to w drugą stronę, była tak blisko… Poczułem ucisk w dołku. Była
moją nieosiągniętą miłością, ale równocześnie kimś bardzo osiągalnym.
Skrzywiłem się. Powinienem powiedzieć jej teraz, gdy
jesteśmy sami. Kiedy nadarzy się następna okazja? Czy w ogóle jeszcze jakaś
będzie?
– Hm? Coś nie tak? – wymruczała – Nie podoba Ci się jak
wyglądasz?
Skupienie na jej twarzy zmieniło się w przestrach.
Uśmiechnąłem się zapewniając, że jest idealnie.
– Przypomniało mi się coś, co powinienem zrobić dawno
temu.
– Lepiej zrób to jak najszybciej, życie nie stoi w
miejscu i lubi zaskoczyć.
Przesunęła wzrokiem po całej mojej postaci, krytycznie
oceniając swoje dzieło.
– Idealnie. Jesteś gotowy. Nie jest już z ciebie taki
brudas. Uciekam już, żebyś się nie spóźnił – podeszła do drzwi i zawahała się.
– Pamiętaj, żeby jutro mi pomóc z przemeblowaniem –
cmoknęła mnie na pożegnanie i wyszła pozostawiając mnie z wrażeniem cierniowej
korony na głowie.
Jestem królem friendzone. Jednym z poległych służbie
miłości. Jutro będę jej meble przestawiał.
***
Jack zajadał sobie sałatkę.
Mlaskał, ciamkał, grzebał w pojemniku plastikowym
widelcem, głośno przełykał a przy tym wszystkim machał nogami i czujnie mi się
przyglądał. Nic nadzwyczajnego.
– Co?! – wybuchnął wreszcie, zaglądając do wnętrza mojej
otwartej na oścież paszczy. Lew je i nie należy mu przeszkadzać.
– Jesz – wyszeptałem przełykając ślinę. Tym sposobem
zauważyłem jak kołnierz koszuli okrutnie mnie dusi. Poluzowałem jego zapięcie
nie mogąc oderwać wzroku.
– Tak, wiesz, ludzie tak robią – obwieścił odkrycie roku,
grzebiąc w tym cholernym pojemniku – Jak jesteś głodny to idź SE kup! Ja się
nie dzielę.
– Jesz na stole, na którym rozcina się ludzi! – syknąłem
wzburzony.
Resztkami pozostałego mi rozumu utrzymywałem się w
towarzystwie dwóch dżentelmenów w laboratorium. Krążyłem po laboratorium jak
dzikie zwierzę w klatce, patrząc to na tego beztroskiego barbarzyńcę to na
nieruchomo siedzącego Rena. Nie chciałem wydzierać się przy Renie a miałem
nazbyt wiele do powiedzenia Jackowi. Westchnąłem i starałem się nie zwracać na
niego uwagi.
Obaj mnie czymś dręczyli: Ren był uosobieniem
niespodziewanego zagrożenia, tymczasem Jack utożsamiał jawna agresję, którą
dodatkowo pogłębiały nienażarte czeluście jego żołądka. Czułem się jak piąte
koło u wozu a nawet jeszcze gorzej, bo zapasowe w nieśmiganej nówce terenówce.
Usiadłem naprzeciwko Rena, po drugiej stronie biurka, zwiesiłem głowę w dół i
patrzyłem na swoje nogi.
Ukradkiem wycierałem spocone dłonie w spodnie. Robiłem
tak już kilkakrotnie, więc zerknąłem na Rena, ciekaw, czy zauważył.
Był zajęty miarowym stukaniem w blat stołu swoimi długimi
palcami wyraźnie na coś czekając.
Jack, zgarbiony na stole, otrząsał się z zimna metalowego
blatu po którym wielokrotnie spływała krew, brudząc niewinność mojego fachu.
Właściwie sam go nieco naruszyłem pracując dla Rena.
Mdła woń truchła, której Jack nie był w stanie wyczuć,
wciąż mnie drażniła. Pozostała w moich nozdrzach nawet gdy było czysto, więc
Jack i jego głód siedzący na tym stole był dla mnie zwyczajnym idiotą.
Przyszło mi do głowy, że
powinienem być przerażony obecnym stanem rzeczy: ten idiota wie więcej ode
mnie.
W nieznanych okolicznościach Jack z bełkoczącego
alkoholika zmienił się w przerażająco poważną, zaangażowaną osobę. Odruchowo
zwróciłem się ku powodowi. Czarna teczka dowodów i zdjęć, które Jack
skompletował podążając tropem Linx znajdywała się pod drugą ręką Rena. Kiedy
zapytałem Jacka, dlaczego to robi,
jedynie wzruszył ramionami mówiąc, że taką rolę przyjął w tej sztuce i że nie
chce mu się nic tłumaczyć. W moim mniemaniu po prostu nie mógł sobie poradzić z
tajemniczymi argumentami Rena.
– Która godzina? – zapytał Ren, wytrącając mnie z
zamyślenia.
– Za pięć osiemnasta – odparłem korzystając z czarnego,
wielofunkcyjnego zegarka. Natychmiast zacząłem się nim bawić i chyba to była dobra
decyzja, bo może nie wytrę dziur w moich spodniach. Nowe byłyby nadwyrężeniem
budżetu.
– Idealna pora na krótką dyskusję, zanim zjawi się nasz
gość – jego donośny głos rozszedł się echem po pomieszczeniu. Jack podniósł
głowę znad pojemnika i skinął głową.
– Jak dobrze wiemy, szczególnie pan Lanter – Ren nie
odrywał od niego wzroku a Jack nieustannie machał nogami absolutnie nieprzejęty
tym, że ktoś napomknął w zdaniu jego nazwisko.
– Incydent z Linx sprzed kilku tygodni sprowadził na nas
wiele nieszczęść.
Wypuściłem powoli powietrze z ust i odwróciłem głowę.
Byleby nie patrzeć na udręczony wyraz twarzy Rena. Brzydziła mnie ta
dramatyczna mowa pogrzebowa. Męczyło mnie to, że podle bawi się w
prezenterkę nie fajnych wiadomości.
Gdyby nie niespodziewana wizyta Linx obeszło by go to jak wiaterek który przypadkowo
musnął jego długie kudły.
Przez moje butne myśli umknął mi kawałek rozmowy, więc
postanowiłem się opanować.
– Jak to nie wszyscy zginęli?! – warknął Jack.
– Strata tak silnego dywizjonu rozeszła się wielkim
echem, lecz nieliczni przeżyli – uśmiechnął się ukazując rzędy tych swoich
śnieżnobiałych zębów. Wciąż go to bawiło, cieszył się jak głupi. Jego mózg
wypełniały zalążki cichych intryg.
– Nieliczni? – skrzywił się Jack – Na własne oczy widziałem jak ich rozgromił!
– Nieliczni? – skrzywił się Jack – Na własne oczy widziałem jak ich rozgromił!
– Sęk w tym, że nie byłeś na tyle szczegółowy w tym co
robisz i zwiałeś – wysyczał Ren. Grad złych spojrzeń ciskał w Jacka, który nic
sobie z tego nie robił.
– Szczegóły – wyśmiał go. – Ren, jakiś ty szorstki!
Przede wszystkim pracuję dla swojego tyłka i cenisz mnie za moją dyskretność,
prawda?
– Tak, ale nie w tym stopniu. Kamery mogłeś zostawić.
Ren pokręcił się w fotelu szukając wygodniejszej pozycji.
Zaciskał przy tym pięści tak mocno jakby mógł tym sposobem udusić Jacka na
odległość.
– Nie chciało mi się czekać, aż pan Linx zjawi się
osobiście i wręczy mi autograf – przełknął ostatni kęs i przeszedł ku nam z
drugiego końca laboratorium i wręczył mi swój brudny widelec.
– Dzięki – przeciągnąłem samogłoski, zaskoczony.
Wróciłem do wysłuchiwania ich konwersacji, obracając w
dłoni plastikowy widelczyk. Starałem się powoli łączyć fakty.
Jack, z rozkazu Rena, odnalazł sprawcę
incydentu dzięki reaktorom wyczulonym na ich obecność.
Na miejscu Rena przejąłbym się, że takowe istnieją. Wszak
to oznacza, że ktoś też ma oko na sprawę Linx. Zastanawia mnie czasem, co
skrywa jego umysł. Jakaś część mnie chciałaby wyciąć z niego tą wkurzającą
pewność siebie. Najchętniej bym to wyleczył podcinając mu korę w mózgu
skalpelem, tak jestem zazdrosny kurna!
Naprawdę cieszę się, że ktoś zaczyna się nim interesować.
Clare Hawkeye… Ciekawe jak jej idzie rozgryzanie Rena?
– Kilka osób przeżyło…
Jedni dłużej, inni krócej… Widocznie nie było im dane przetrwanie.
Między naszymi ocalałymi był niejaki Seth Walker – przeczytał z dokumentu z
danymi osobowymi i przekazał go dalej. – Tu już … – odczekał chwilę i spojrzał
na mnie złośliwie – Pan Dedal jest w
temacie.
– Seth Walker, lat dwadzieścia jeden. Trochę się kurował,
ale później wysłaliśmy go na więcej misji…
– Żeby się go pozbyć – dokończył Ren. – Nie udało się,
więc użyłem swojego daru przekonywania i… – wyszczerzył się dumnie – Zacznie
pracować dla nas…
Przymknąłem powieki licząc do dziesięciu. Oh Ren,
odpuściłbyś sobie te manewry by przekonać nas, że pracujemy dla wspólnego
interesu a nie twojego.
– Będzie pracował razem z Tobą, Jack.
– Eh?! Czuję się jak niewolnik twojego chaotycznego
umysłu! Załóż mi kadrę pracowników a ja nazwę ich „Insekty Rena”!
Jack również zauważył jego wszędobylstwo i złudne gierki.
Ren jednak nie uznał, by zaczepka Jacka była warta uwagi.
– Chłopak się nadaje – powiedział Ren z przekonaniem.
Jedyną oznaką skromnego niezadowolenia było przymrużenie oczu jakby się
zmęczył. – Ma duże umiejętności w walce orężem i mieczem, ale wykazuję się
także w posługiwaniu się bronią błyskawiczną.
– Jak go przekonałeś? – zapytałem, zanim zdążyłem ugryźć
się w język a on spojrzał na mnie zaskoczony – Nowe fakty z misji zapewne
ciężko było ukryć, nie wspominając o wykupieniu milczenia naocznego świadka.
Uderzyłem w słaby punkt mając w pamięci fakt, że Ren
nienawidzi się tłumaczyć.
Nie byłem dziś przygotowany do drażnienia go i działania na jego szkodę, ale to nic. Z pewnością nadarzą się ku temu
inne okazje.
– Zaoferowałem mu jednie, że będzie ich ścigał – odchylił
głowę do tyłu, zapobiegawczo zgarniając włosy na jedną stronę, tym samym
chroniąc je przed Jackiem, czającym mu się za plecami.
– Brzmi niebezpiecznie – wysyczał tamten ze swojego
miejsca upuszczając zrezygnowany nożyczki.
– Tym się rozcina ludzi – pouczyłem go natychmiast jak
dziecko.
– Brzytwą też, jednak się nią golisz – odparł, całkowicie
tracąc zainteresowanie otoczeniem. Socjopaty nie zrozumiesz a do golenia mam
inną brzytwę.
Betowane by Y.
Pomóżcie się reklamować!
Bannery do reklamki: