Demonic Reaper
Rozdział piąty
W całym laboratorium słychać było spokojne kroki. Stukot obcasów łamał ponurą ciszę, jednak chwilowo dźwięk umilkł a jego miejsce zajął bardzo opanowany, kobiecy głos.
– Sephira, Denna… – zaczęła wysoka, szczupła postać, zwracając na siebie uwagę dwóch zapracowanych i niczego niespodziewających się robotów.
– Kristeva! – zawołały zaskoczone – Potrzebujesz czegoś? – zapytały przestraszone. Nie często zdarzało się, by Kristeva je odwiedzała… Jeśli czasem miało to miejsce, nie mogły zaliczyć tych odwiedzin do najprzyjemniejszych. Jej wizyty zawsze wnosiły do cybernetycznego życia robotów dziwne uczucie. Choć Sephira, Denna a tym bardziej Kristeva nie mogły jednoznacznie określić, że czuły; oba roboty traktowały swoją siostrę jak zbliżające się niebezpieczeństwo, wywołujące u nich czujność. Kristeva, tak jak one, była prywatnym robotem, jednak Sephira i Denna nie były w stanie stwierdzić czy ją lubią czy nie. Darzyły ją swoim sztucznym szacunkiem jako tą ważniejszą i wyższą rangą. Można stwierdzić, że nie chciały jej podpaść i sprawić komukolwiek kłopotu. Zdawałoby się, jakby te blachy metalu były zakłopotane i przerażone jej obecnością; na pewno jej tu nie chciały.
– Gdzie jest Dedal? – zapytała, oczami przeszukując cały pokój
– Widzę, że go tu nie ma…
– Nie wiemy, przed chwilą po prostu zniknął… – oczy Kristevy błysnęły odcieniem czerwieni, ukazując rozdrażnienie robota.
– Nie powinnyście tak beztrosko opuszczać swojego pana. Służycie mu, więc powinnyście teraz być przy nim i mu pomagać. Dlaczego pozwoliłyście mu się oddalić?
Kristeva doskonale wiedziała po co istnieje; nie była wolną istotą. Do kogoś należała, miała cel w życiu, do którego powołały ją ludzkie ręce. Jak fanatyk pokochała swoich stwórców i pana, okazując tą miłość służbą. Uważała to za obowiązek każdego robota.
– Przepraszamy, obiecujemy poprawę i wierne oddanie naszemu panu.
– Przekażcie mu, że Ren dziś zjawi się w podziemiach. A Was muszę pośpieszyć z raportami.
– Oczywiście, powiadomimy go. Do widzenia Kristevo – odpowiedziały roboty. Na odchodnym rzuciła – Nie niszczcie dobrego imienia robotów.
Gdy zniknęła z pola widzenia w końcu wyszedłem z ukrycia.
– Głupi, zimny robot – powiedziałem. Nigdy nie przepadałem za Kristevą, stanowiła silną linię obrony Rena, który tak bardzo kochał wszystko mieć pod kontrolą.
– Dedal? Gdzie byłeś? Słyszałeś to wszystko?
– Tak… – uśmiechnąłem się do zaskoczonych robotów – Strasznie jęczycie.
– Przepraszamy panie, zmienimy modyfikację głosu – roboty spuściły głowy w przepraszającym geście.
– Nie o to chodzi. Nie musicie tak jej nadskakiwać i za każdym razem słuchać jej rozkazów – wyjaśniłem spokojnie, przeglądając kartki raportu. W myślach stwierdziłem, że lepiej by było, gdyby osobisty robot Rena wiedział o nas jak najmniej. – Bądźcie wobec niej niezależne. Nie ona jest Waszym właścicielem, tylko ja.
– Ale…
– Znów jęczycie!... To mój rozkaz. Skoro macie być takie obowiązkowe, to go nie łamcie, okej?
– Dobrze panie – otrząsnęły się.
Za każdym razem gdy przychodzi Kristeva, wyglądają jakby zrobiła im pranie mózgu. W sumie nie wiem, do czego jest zdolna, może tak potrafi… Wszystko tu jest niestabilne, nie wiem czego się spodziewać po Renie. W każdym razie muszę na niego uważać, szczególnie, że dalej nie wiem jakie ma dalsze plany w stosunku do eksperymentów. Nie mogę wykluczyć, że pragnie władzy nad całą ocalałą ludzkością, co w sumie dzięki swoim kłamstwom już prawie osiągnął. Władza…
– Tylko żebyś się nią nie zesrał! – warknąłem, a zdziwione roboty popatrzyły się na mnie – Nic, nic. Nie denerwuję się.
– Panie, tak jak słyszałeś, Kristeva kazała… – przypomniały.
– Wiem, przygotujcie wszystko jak należy. Trzeba przywitać gościa – uśmiechnąłem się półgębkiem – Przecież musimy dobrze wypaść…
***
Wszędzie była ciemność, ale wraz z włączeniem prądu pojawiały się małe światełka, później coraz większe i większe. Aparatury, komputery, liczniki, zbiorniki, wszystko to zaczęło bezlitośnie razić mnie w oczy, w wielkim blasku ukazując ostatni zbiornik.
– Dedal – odwróciłem się.
Przed sobą zobaczyłem srogą posturę Rena. Ku mojemu zdziwieniu nie było z nim Kristevy.
– Tak? – ziewnąłem ostentacyjnie, zasłaniając swoją twarz ręką.
W końcu mi wolno, czyż nie? Byłem w nielicznej grupce pracujących tu osób, na nocnej zmianie. Ren popatrzył się na mnie obojętnie, po chwili przenosząc swoje zainteresowanie na znajdujący się przed nami największy zbiornik. Przyglądał mu się zafascynowany, w jego srebrnych oczach było widać odbijający się czerwony blask świateł.
– Wiecie o nich więcej? Coś nowego? – zapytał, wciąż nie odrywając wzroku od znajdującego się w zbiorniku Linx.
– Podczas eksperymentów dowiedzieliśmy się więcej o ich strukturze komórkowej. Linx mają bardzo podobną strukturę komórek do zombie, ale jest pewna istotna różnica. Komórki zombie niszczą swoiste komórki człowieka, powodując jego rozkład i przemianę. Linx tylko je imitują, zmieniając ich skład i tworząc nowych Linx. Niestety, proces nie zachodzi tak samo w stosunku do każdego organizmu; niektóre nie przechodzą cyklu i zmieniają się w zombie. Można już potwierdzić, że to Linx tworzą zombie i są winni epidemii… – spuściłem głowę. Nie podobało mi się, że utrzymujemy tu organizmy, które zniszczyły nasze dotychczasowe życie…
Ale rozkazy były inne: utrzymać w tajemnicy istnienie Linx, jak długo się da.
– Czyli mam rozumieć, że już próbowaliście zmienić człowieka w Linx’a, tak? – Ren przerwał moją zadumę i odwrócił się przestrzeliwując mnie na wskroś tym swoim zadowolonym uśmieszkiem. Miał swoje plany, które dobrze ukrywał.
– Jeszcze nie… Próbowaliśmy tylko na zmarłych… – urwałem. Niezadowolony Ren przysunął się bliżej zbiornika z Linxem.
– Znów się nie udało, tak? – zapytał ze smutkiem To nie było dla niego typowe, choć jego niezadowolenie dało się zrozumieć. Narażając się, pracujemy nad Linx a wyników wciąż nie ma
– Znowu… – wyglądało jakby Ren się zamyślił, jakby był zniesmaczony tym co wciąż otrzymuje i próbował coś zmienić
– Skoro nie wychodzi na zmarłych, to spróbujcie na żywych.
– Co?! A jak niby mamy to zrobić?! Wszystko trzeba utrzymać w tajemnicy! – krzyczałem. Zaskoczył mnie. Cała ta operacja była niebezpieczna i nikt z góry o niej nie wiedział; nikt poza nami nie wiedział o Linx. Badania na żywych organizmach mogą wszystko ujawnić.
– Ludzie codziennie znikają na misjach, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu. W tej erze to nic dziwnego, mówi się trudno i płynie się dalej. Nie możemy zawrócić, zabrnęliśmy za daleko. Zbyt wiele musimy zrobić Dedal… – powiedział, łapiąc mnie za ramię
– Jesteśmy bliżej od innych, bliżej do nowego świata. Nie możemy tego zmarnować. Teraz nie ma odwrotu… Musimy w końcu dojść do nieskalanej postaci, nie popełniając błędu jak inni… – tu odwrócił ode mnie wzrok i zapatrzył się w dal.
– Mówisz o firmie swojego ojca? – zapytałem, wyrywając się z uścisku. Rena widocznie to poruszyło i trochę zły zwrócił się do mnie.
– Tak, mam na myśli tego głupca, który do tego wszystkiego doprowadził. On…
– Ren, czyli mam rozumieć, że chcesz odkupić jego winy? – uśmiechnąłem się niedostrzegalnie.
– Trochę to za trudne… W końcu to przez niego nastała apokalipsa – wyraźnie trafiłem w sedno.
– Ale po co ci Linx? Nie boisz się konsekwencji, gdy Rada się dowie? – zapytałem o najważniejsze. Jeśli coś nie wyjdzie, możemy za to nieźle beknąć.
– Nie… – w jego oczach znów ukazała się złowroga nuta i znów nastał ten wieczny, udawany uśmiech – Nie straszne mi żadne kary i więzienia… Powinni mi dziękować. To ja mam rację, to ja troszczę się o ich losy, to ja stworzę ich na nowo jako niezłomne i niepokonane istoty. Stworzę ich na nowo… Bez błędu… Nie obchodzi mnie, że być może nazwą mnie narcystycznym kanibalem… zmienię ich wszystkich w Linx.
***
– Skupcie się! – krzyczałem. Powoli zaczynałem odczuwać lekkie kłucie gardła od tego całego darcia się. Ileż można pudłować na jebanej strzelnicy? – W co Wy, kuźwa, celujecie? Ile można? Prosto
w facjatę! Prosto!
Ja się tu zaraz popłaczę albo załamię. To są właśnie te dni, w których zamiast tkwić tu z nimi, wolałbym nie istnieć. Ludzie są dobijający… Popatrzyłem na nich i jest mi żal siebie… No nie powiem tego, nie powiem!... są tak kiepscy, że aż mi smutno.Mi przez nich jest smutno!
– Jeżeli nie traficie w cel, to dupa zbita, przegraliście, game over!
A o spudłowaniu to ja w ogóle, Elizabeth, nie mówię – pokręciłem głową – Pewna śmierć… – stary spokojnie, im szybciej się usamodzielnią, tym szybciej się ich pozbędziesz! Uwierz, jesteś tylko pechowcem, którego udupił Ren, będzie dobrze, będzie dobrze…
Na darmo próbowałem się uspokoić, ale gdy w końcu doszedłem do normy, musiałem wyciągnąć do nich swoją dłoń i dać coś kompletnie innego niż kulka w łeb, czyli pomoc.
Koniec świata, ja komuś pomagam… Pamiętaj Jack, to nie idzie na marne, w końcu się ich pozbędziesz i będziesz miał spokój, och tak, kochany spokój i kochana samotność…
Tak wiec ruszyłem dupę i przyjrzałem bliżej sytuacji. Cała wspaniała trójca zachowywała się, jakby żyła w innym świecie; Miki, zakompleksiony nastolatek, trafiał tylko co drugi strzał, przepełniony goryczą niepowodzeń i wcześniejszymi wydarzeniami. Całą swoją frustrację kierował albo na mnie albo na ludzika naprzeciwko.
Dziewczyny radziły sobie nieco gorzej. Elizabeth miała problemy z odrzutem i ogólnym utrzymaniem pistoletu, raz go nawet upuściła a Lucy z siłą przekładaną na pistolet, raz go trzymała za mocno, raz za słabo. Podobnie było z każdą inną bronią. Muszę przyznać, że gdy patrzę na te małe mordki to myślę o aborcji.
Szczerze żałuje swoich grzechów i ostatnimi siłami walczę z nudą.
Po kiego mam ich w ogóle uczyć, sami nie mogą? System edukacji leży, musisz radzić sobie sam… Mogę raz pokazać jak się strzela, a później zostawić na strzelnicy i kazać nie wracać, dopóki się nie nauczą, ale nie, szkolenie musi trwać dłużej… Czy nikt na tym świecie nie rozumie, że póki co wszystko zależy od nich? Sami muszą dojść do wprawy, czasem na tym chaotycznym świecie nawet siła nie pomoże, wszystko zależy od dosłownego fuksa i tego, jak bardzo masz rozwinięty instynkt przetrwania…
Ale nie radziłbym się cieszyć. Już od narodzin każdego człowieka wiadomo było, że umrze tak czy siak, kiedyś farta w życiu zabraknie. Na razie mogę te dzieci pomęczyć tutaj, podarować jakąś książkę o przetrwaniu i kazać codziennie trenować, nie mam tu nic do zrobienia. Jestem tu tylko, by ich zabrać na jakąś misję i przypilnować, żeby czasem się im nie zdechło. No, ale koniec użalania, biorę dupę w troki. Chcieli odpowiedniego wychowania, to będą mieć, przeżyje kto przeżyje. Jak nie to trudno.
***
Miałem dość, siedzieliśmy tu od dobrych kilku godzin, z małymi przerwami, bez jakichkolwiek większych zmian. Byłem dostatecznie zmęczony, by zaraz paść na kolana podobnie jak Ellie i Lucy. Strzelaliśmy coraz rzadziej i wolniej, nasze oczy były już zbyt zmęczone i nie pozwalały trafić w cel. Przez pewien czas prócz odgłosów strzałów, panowała błoga cisza. To było dziwne… W ogóle nie było słychać Jacka.
– Miki! Gdzie jest Jack?! – usłyszałem krzyk Lucy po drugiej stronie strzelnicy. Zauważyła.
– Nie wiem, wygląda na to, że od dłuższej chwili go z nami nie ma. To nie takie dziwne. Pewnie już sobie spokojnie leży w pokoju, a nas tu zostawił! – przerwaliśmy ćwiczenia. Skoro jego tu nie ma, możemy odpuścić; i tak siedzieliśmy tu przez pół dnia jak głupcy.
Lucy podeszła do Ellie i pozwoliła jej się na sobie oprzeć. Obie były okropnie zmęczone a trzeba było jeszcze wrócić do schronu. Jednak gdy mieliśmy wychodzić, w drzwiach z wielkim uśmiechem stanął Jack.
***
– Cóż to? Ptaszki chcą już uciekać? A zabawa miała się dopiero zacząć… – powiedziałem, wzdychając z nutką rozbawienia. Chwilę ich tu zostawić a już się opierdalają – No cóż, trudno, nagroda i tak czeka na zewnątrz – burknąłem, widząc ich zaskoczenie. Żadne z nich nie spodziewało się prezentu – No co? Ponieważ byliście tacy śliczni i grzeczni, że przygotowałem dla Was niespodziankę na podsumowanie tego, czego się tu nauczyliście.
Po moich słowach wszyscy wyszli po cichu na zewnątrz, na ich twarzach było widać zaskoczenie i zaniepokojenie. Jednak czegoś się nauczyli… Po mnie zawsze można spodziewać się najgorszego.
– No i gdzie ta nagroda? – czy zawsze to on musi wyskakiwać, kiedy nie trzeba?
– Tam! – wskazałem im trzech uwięzionych zombie.
– Co to jest? – tym razem głos zabrała Lucy.
– Praktyka. Można powiedzieć: „real game”.
– Po co nam oni?! Oszalałeś! – przerwał mi Miki. Nie skończyłem nawet mówić o niespodziance.
– Shut up your morda! Nie skończyłem! Specjalnie sprowadziłem ich tutaj, żebyście pokazali czego się nauczyliście – zacząłem się wydzierać. Nie zamierzam tracić na niego czasu – Dla każdego po jednym… – uspokoiłem się, odwracając się od tego wkurwiadełka
– Bez obaw, są związani, daleko nie pobiegną… Ale jeśli ich nie zabijecie, wypuszczę ich, a wtedy będzie prawdziwy „game over”! – cała trójka była przerażona i oszołomiona, nie wiedzieli co ze sobą zrobić. Widząc to, podpowiedziałem – No, macie w końcu się czym wykazać. Nawet nie myślcie o ucieczce, nie wiecie, ile wysiłku musiało wykonać moje seksowne ciało, żeby ich tu sprowadzić. Nie patrzcie tak; zabijcie! – krzyknąłem.
Gdy odwróciłem uwagę od całego tego burdelu, usłyszałem pierwszy strzał. Najpierw jeden, po dłuższej chwili drugi i trzeci. Jęków uwięzionych zombie nie było już słychać. Tępo przypatrzyłem się miejscu egzekucji, a później twarzom dzieciaków. Każde z nich odebrało to inaczej. Nie każdego z tej trójki ogarnęło przerażenie i odraza do popełnionego czynu. Po fakcie zaszła zmiana w każdym…
– Tego chciałem… – powiedziałem cicho.
Elizabeth była zaskoczona, nie wiedziała co się stało, czego chce. Miki czuł odrazę, widziałem to w jego oczach, tymczasem Lucy nie dawała żadnego znaku. Nie widziałem jej twarzy, jej włosy i ciemność skrzętnie ją ukrywały. Wciąż trzymając broń, pusto przyglądała się trupowi.
– Teraz już wiecie, jak to jest. Strzelacie, by zabić, celujecie by zabić. Prosto w serce i głowę – podsumowałem, zachodząc Lucy od tyłu. Wyprostowałem jej ręce z powrotem mierząc do trupa – Musicie trzymać ręce twardo i celować w to, co widzicie. To trochę podobne do wiary. Wierz tylko w to co jest, a nikt cię nie oszuka. Niestety dla ludzkości, gdy w coś uwierzysz, okazuje się, że nie ma to już znaczenia. Więc tak jaśniej, na nasz język, to strzelaj w to co widzisz a jak już to zabiłeś, idź dalej, trup nie powie ci jak żyć… Żadnych wątpliwości, otwarcie się na innych zabija… – puściłem Lucy i podszedłem do Elizabeth szepcąc jej do ucha.
– Nie przejmujcie się… Gdy strzelasz i zabijasz, musisz myśleć i działać, kontrolować swoje ciało i poruszać nim jak tytan, trup za trupem. Przecież robicie dobrze, bronicie swojego życia. Strzelanie to nic złego, jeśli trafia się we właściwych ludzi – puściłem ją, podchodząc do samochodu. –Macie moje błogosławieństwo, następnym razem nie pierdolić mi tu, że nie umiecie lub żebym nie musiał Was ratować – zatrzymałem się w połowie drogi. – Na co czekacie? Chyba nie chcecie tu zostać, prawda? – zebrali się w sobie i wsiedli do auta. Rzuciłem kluczyki Mikiemu, sam zastając na zewnątrz.
– Zaczekajcie tu… Muszę coś załatwić.
Przeszedłem się jak na spacerku, mijając bunkier i znikając gówniarzom z oczu. Gdy już znalazłem to, co chciałem, wycelowałem z broni i oddałem strzał. Zadowolony, że trafiłem, zbliżyłem się do zniszczonego „kulko” podobnego robota i zapatrzyłem się w miejsce, gdzie kiedyś była kamera. Z całą elegancją na jaką było mnie stać powiedziałem do jego szczątek:
– Z pozdrowieniami dla szefa… Mam nadzieję, że nie będzie zły…
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńCześć kochanie ♥
OdpowiedzUsuńGdzie 6 rozdział ja się pytam ? Na onecie był pamiętam, a z onetu nie chce, bo jest chujaszczy.
Powróciłam, przeczytałam, jest super. Dotychczas nie miałam zdania, teraz już mam. Bierz dupę w troki i wstawiaj następne. Wiem, że masz huehuehue.
Jest dobre, zapowiada się ciekawie i Jack, który jest boski w tym wypadku samouwielbienie jest trochę uzasadnione. No i Mikki mru. Dedal nie wiem, Rena nie ogarniam wgl mam braki. Dziewczyny spoko chyba.
Teraz czas na mniej przyjemną część, a mianowicie krytykę.
Znajdź bete kochanie, są literówki, poprzekręcane słowa, pogubione literki, niektóre zdania są skonstruowane tak, że nic nie ogarniam, jeszcze dialogi tam to wgl nie wiem kto z kim. Aha i standardowe, rozpoznawcze już wielokropki. Właśnie z tego powodu mam braki. Koniec części przykrej.
Ogółem jest dobrze widać pomysł miałaś, pewnie nadal masz. Fabuła mi się podoba, postacie rekompensują w pewnym stopniu to co złe. Koniec mego wywodu.
Powodzenia, chcęci, szczęścia, tofi, mniej wkurwu, i miłości życzę ja czyli
Asami, zwana przez Ciebie Quentin :* ♥
Ps. Jako yaoistka muszę, Jack i Mikki to byłby seksi paring. Nie krzycz bardzo.
Przeczytałem i podoba mi się bardzo dam znać ludziom z mojej byłej budy żeby nawiedzili twój blog.
OdpowiedzUsuńJestem wielką fanką Dzekusiaaaa
OdpowiedzUsuńi twoją :)
Całkiem spoko piszesz
OdpowiedzUsuńWięcej takich ludzi jak ty ...:)
OdpowiedzUsuńLubie Mikiego to moja ulubiona postać.
OdpowiedzUsuń